Psycholog idzie na wojnę

Rzeczpospolita 7.12.2000 r. [str. A4]

Najwięksi sceptycy powątpiewają­cy w potrzebę utrzymywania w ar­mii psychologów zmieniali zda­nie, kiedy nagle trzeba było po­móc niektórym żołnierzom 10. ba­talionu odzyskać spokój po tym, jak w Kosowie zginął na posterun­ku jeden z kolegów. – Trzeba było wtedy być silnym, nie rozkleić się na oczach towarzyszy i użyć całej profesjonalnej wiedzy – mówi podporucznik Anna Gribowska, pierwszy psycholog, który towa­rzyszył polskiej jednostce działa­jącej w warunkach bojowych za granicą.

Doktor Stanisław Ilnicki, do­świadczony wojskowy psychiatra, wrócił właśnie z norweskiego Kongsvinger, gdzie w gronie eks­pertów analizowano psychologicz­ne skutki udziału żołnierzy w mi­sjach pokojowych. — Zwykle w ar­mii koncentrowaliśmy się na ja­snej i chwalebnej stronie takich operacji. Ale mają one drugą, bar­dziej mroczną stronę — mówi doktor. Uczestnictwo w dramatycznych wydarzeniach powoduje silny stres. W niektórych przypadkach wywołać może psychiczne zabu­rzenia nawet po wielu tygodniach po powrocie z misji. W Polsce wciąż nie jesteśmy przygotowani do zintegrowanych działań obejmujących dobór i psychologiczne przygotowanie lu­dzi wysyłanych na wojnę, uważne śledzenie ich podczas misji i ewentualną pomoc przy wycho­dzeniu z groźnych stanów postraumatycznych.

— Nie da się wyrokować o przy­datności do specyficznej służby młodych ludzi, których przed wy­jazdem psycholog widzi krótko, i to pierwszy raz w życiu, ani potem pomóc powracającym do kraju, doświadczonym wojną, bez starannie przygotowanych terapeu­tów — uważa doktor Ilnicki.

Las anten

Polski 10. Batalion Kawalerii Pan­cernej ze Świetoszowa, stanowiący od­wód strategiczny naczelnego dowódcy połączonych sił NATO w Europie, tra­fił pod Prisztinę, a potem niezwykle niespokojną Kosowską Mitrovicę w maju tego roku. Żołnierze “pokojo­wej” misji długo nie znali terminu po­wrotu do kraju. Działali w olbrzymim napięciu, niepewni, co się może wyda­rzyć, jeśli nagle pęknie kruchy spokój. Od świtu do zmierzchu ciężko praco­wali. Mieszkali w namiotach, bywało, że zadania wykonywali w czterdziestostopniowym upale.

Byłam bardzo zaskoczona, gdy nagle pierwszoplanową potrzebą każ­dego najtwardszego mężczyzny stała się więź z bliskimi w kraju, rodziną, sympatią — mówi Anna Gribowska. Rozłąka okazała się zasadniczym pro­blemem. Nagle ci, którzy w ojczystych koszarach pewnie nawet by o tym nie pomyśleli, zaczęli pisać długie listy. Kto żyw kupował komórkę i bez waha­nia tracił fortunę na wielogodzinne rozmowy. Nie było wątpliwości, że tyl­ko urlop w kraju może pomóc w sku­tecznym odreagowaniu stresu spowodwanego tęsknotą.

Pułkownik Witold Rynkiewicz, rzecznik Śląskiego Okręgu Wojskowe­go, powtarza opinię dowódców, że do świętoszowskiej bazy batalion wrócił w listopadzie zupełnie odmieniony. Tak autentyczne więzi koleżeńskie nie łą­czą żołnierzy z innych pododdziałów – uważa Rynkiewicz.

Anna Gribowska: W tak zróżni­cowanej grupie konflikty są nieunik­nione, zwłaszcza w warunkach izolacji i zagrożenia. Okazało się jednak, że po ostrych spięciach, na pozór paradoksal­nie, więzi koleżeńskie nawet się wzmac­niały i stawały się bardziej autentyczne.

W warunkach zagrożenia rosło znaczenie autorytetu dowódców, a mniej znaczyły formalne nakazy.  Nagle okazywało się, że Polacy podej­rzewani przez wszystkich o skłonność do anarchii i improwizowania, długo przed trudniejszym zadaniem syste­matycznie się przygotowywali, sta­rannie, wręcz pedantycznie, plano­wali robotę – opowiada Gribowska.

Strach i śmiech

Dramatem, który głęboko do­tknął żołnierzy, była śmierć lubiane­go kolegi. Zginął od kuli, wciąż trwa wyjaśnianie okoliczności sprawy. — Dla psychologa właśnie to wydarze­nie było szczególną próbą. Okazało się, że najlepszym sposobem na uspokojenie emocji są rozmowy, a najbliżsi koledzy potrafią najsku­teczniej wspierać się w potrzebie. (Te obserwacje potwierdza w swej pracy pułkownik Piotr Lemanowicz, który ustalił na podstawie własnych ba­dań, że w sytuacji kryzysowej w pod­oddziale 62 procent żołnierzy wciąż woli porozmawiać o problemach z kolegą, a tylko 17 procent skłonnych jest szukać pomocy u przełożonego.)

W kraju wydawało mi się, że na zaufanie, autentyczne koleżeństwo i szczere więzi nie mą w koszarach miejsca. Z Kosowa wywożę zupełnie inne doświadczenie – przekonuje Gri­bowska. Na odreagowanie stresu — a nierzadko podczas ryzykownego kon­wojowania, patrolu czy najbardziej go­rących akcji niejednemu ze strachu uginały się nogi – dobry był żart, na­wet prosty dowcip, po którym przycho­dził jakiś oczyszczający, nerwowy śmiech.

Natura armii

Stanisław Ilnicki przywiózł z norwe­skiego sympozjum wniosek, że stres dotyka świadków wyjątkowo dramatycznych wydarzeń nie tylko w chwili wypadku. Ma z reguły długotrwałe następstwa. Zazwyczaj w ciągu pierwszych sześciu miesięcy po okresie utajenia, powraca koszmar, pojawiają zaburzenia emocjonalne, otępienie, lęki, napady agresji. Reakcje te z czasem wygasają, lecz nie u wszystkich, szczególnie podatnych na załamanie wrażliwych pacjentów ujawnić się mogą na przykład skłonności samobójcze. Ostrym, traumatycznym przeżyciom sprzyja właśnie tak zwana pokojowa służba, którą wojskowi analitycy określają jako pełnioną wbrew naturze armii. Żołnierza szkoli się przecież agresywnej walki, tymczasem “błękitne hełmy” doznają dodatkowego, stresu niosącego upokorzenia: uzbrojeni w broń typowo defensywną, skrępowani humanitarnym prawem nie mogą odpowiednio odpowiedzieć na brutalną agresję czy bezprawie stron będących w konflikcie, do tego zwykle znacznie lepiej uzbrojonych. Szwedzi oceniają, że co czwarty żołnierz powracający z misji potrzebuje pomocy, i to w różnej formie.  Norwegowie, którzy po wojnie w dziesiątkach misji zaangażowali w pokojowej służbie blisko 60 tysięcy własnych żołnierzy (Polska ok. 40 tys.), dysponują zintegrowanym systemem psychologicznej opieki, o którym Polska może tylko marzyć. Jego istotną częścią jest objęcie specjalną, długotrwałą opieką żołnierzy po przejściach traumatycznych oraz ich rodzin, oczekujących na powrót z wojny swych najbliższych – mówi doktor Ilnicki.

U nas trwa dopiero przygotowywanie fachowców wyspecjalizowanych w likwidowaniu skutków wojennych przeżyć. Tymczasem NATO nie pozostawia wątpliwości. Polska armia musi być przygotowana do błyskawicznego udziału w zagranicznych operacji zgodnie z potrzebami sojuszu.

Zbigniew Lentowicz

www.rzeczpospolita.pl

Ten wpis został opublikowany w kategorii Prasa o nas. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Możliwość komentowania jest wyłączona.