Byłem „misjonarzem”

Rozmowa z płk. Jerzym Banachem, lekarzem wojskowym, specjalistą medycyny morskiej i tropikalnej, wielokrotnym obserwatorem ONZ.

Robert Kozela: Co spowodowało, że zdecydował się Pan na studia w Wojskowej Akademii Medycznej?

Jerzy Banach: Moim marzeniem było skończenie AWF-u, ale w życiu czasami o wszystkim decyduje przypadek. Zdałem egzaminy, ale nie zostałem przyjęty do Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego w Poznaniu. Zaliczyłem więc rok pomaturalnego studium plastycznej obróbki metali. W tym czasie zaprzyjaźniony z moją rodziną lekarz wojskowy, widząc moje predyspozycje bardziej humanistyczne niż techniczne, zainteresował mnie medycyną wojskową. Postanowiłem pod jego wpływem zdawać egzaminy do Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi. Tym razem miałem więcej szczęścia i zostałem przyjęty na studia medyczne. Tak właśnie związałem swoje życie z zawodem lekarza i mundurem.

Obserwator w ramach misji pokojowych, to nie jest stała praca. Jak wyglądają Pana zajęcia na co dzień, czyli co konkretnie robi Pan w ciągu zwykłego dnia?

Na co dzień, jak już Pan wie, jestem szefem Wydziału Inspekcji Sanitarnej, wobec czego zajmuję się planowaniem i nadzorowaniem prowadzonych kontroli pod względem sanitarno-epidemiologicznym podległych nam jednostek i instytucji wojskowych na obszarze naszego działania. Natomiast popołudniami prowadzę swoją praktykę prywatną, w ramach której zajmuję się badaniami profilaktycznymi, a także korzystając ze swojej wiedzy i doświadczenia z podróży pomagam, służąc radą, osobom wybierającym się do krajów o odmiennych warunkach klimatycznych, czy to w ramach wypoczynku, czy też służbowo (szczepienia, profilaktyka przeciwmalaryczna, zasady życia w tropiku).

Jak to się stało, że pojechał Pan na pierwszą misję wojskową?

Po skończeniu WAM-u byłem lekarzem w 10. pułku czołgów średnich w Opolu, potem służyłem w 6. pułku zabezpieczenia Śląskiego Okręgu Wojskowego we Wrocławiu, no a później przeszedłem do Wojskowej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej. W 1985 roku otrzymałem propozycję pełnienia służby pod błękitną flagą. Jako że powinnością żołnierza jest między innymi wykonywanie rozkazów, przyjąłem polecenie oddelegowania do pełnienia służby poza granicami kraju w ramach misji pokojowej UNDOF na wzgórzach Golan.

Jeszcze przed tym wyjazdem rozpocząłem specjalizację z medycyny morskiej i tropikalnej. W 1986 roku wziąłem udział w dalekomorskim rejsie do Japonii, żeby medycyny tropikalnej uczyć się nie na bazie lektury „W pustyni i w puszczy”, ale na podstawie konkretnych doświadczeń. W rok później uzyskałem specjalizację z medycyny morskiej i tropikalnej.

A kiedy wyjechał Pan na następną misję?

W 1988 roku znowu znalazłem się na wzgórzach Golan, w misji wojskowej stacjonującej na terenie Izraela i Syrii – były to tak zwane siły rozjemcze na wzgórzach Golan: United Nations Disengagement Observer Force. Po powrocie miałem cztery miesiące urlopu, po którym zająłem się przygotowaniem polskiej grupy do wyjazdu do Namibii. Trzeba było przebadać wszystkich członków stacjonującej w Kłodzku grupy, zakwalifikować ich pod względem zdrowotnym i zaszczepić. W Namibii w latach 1989-1990 wchodziliśmy w skład misji UNTAG (United Nations Transission Assistance Group). Namibia była ostatnim państwem kolonialnym i celem naszej misji było doprowadzenie do wolnych wyborów i ukonstytuowania się oficjalnego rządu namibijskiego. Zdobyłem wtedy sporo doświadczeń z zakresu medycyny afrykańskiej, zetknąłem się przede wszystkim z wieloma przypadkami malarii. Współpracowaliśmy tam z żołnierzami wielu narodowości – Malezyjczykami, Australijczykami, Anglikami, Kenijczykami i innymi. Żartobliwie można powiedzieć, że byliśmy prekursorami wstąpienia Polski do NATO.

Z misji na misję przypadały Panu zapewne coraz bardziej skomplikowane zadania?

Po powrocie z Namibii pracowałem nadal w stacji sanitarno-epidemiologicznej. Już w końcu 1991 roku dostałem informację, że prawdopodobnie będzie organizowana Polska Wojskowa Jednostka Medyczna w Libanie (PWJM). ONZ przysłała do polskiego rządu prośbę o zorganizowanie zespołu medycznego dla misji na terenie Libanu. Chodziło o to, żebyśmy zastąpili szpital szwedzki, bo oni mieli już kłopoty z naborem personelu. W lutym 1992 roku pojechałem do Libanu na rekonesans. W Wojskowym Centrum Szkolenia dla Potrzeb Sił Pokojowych ONZ w Kielcach przeprowadzono nabór lekarzy, pielęgniarek i personelu pomocniczego. W kwietniu z grupą 100 osób byłem z powrotem w Libanie. Polska Wojskowa Jednostka Medyczna jako 10. samodzielny narodowy kontyngent weszła w skład międzynarodowych sił UNIFIL (United Nations Interim Force in Lebanon). Byłem komendantem szpitala i jednocześnie dowódcą polskiego kontyngentu do sierpnia 1993 roku.

W 1994 roku wyjechałem do Kurdystanu jako szef służby zdrowia oficjalnych agend ONZ i organizacji humanitarnych. Koordynowałem tam działalność całej służby zdrowia, dbałem o zabezpieczenie tych placówek i zaopatrzenie medyczne, organizowałem udzielanie pierwszej pomocy, dbałem o zapewnienie ewakuacji rannych i zabitych żołnierzy ONZ z zagrożonych terenów, zajmowałem się profilaktyką.

Jakie warunki trzeba spełnić, żeby zostać oficerem misji pokojowej?

Przede wszystkim trzeba chcieć, znać język angielski i być zdrowym. Przed wyjazdem każdy kandydat poddany jest kompleksowym badaniom, tj. ogólnym i specjalistycznym, m.in. przeprowadzane są konsultacje internistyczne, chirurgiczne, psychiatryczne, okulistyczne, dermatologiczne, laryngologiczne i neurologiczne. Ważne są również pewne predyspozycje psychiczne kandydata na wyjazd na misję, a przede wszystkim odporność na stres, bowiem za „misjonarzami” ciągnie się coś takiego, jak Post Trauma Stres Disorder (PTSD), czyli w Polsce jeszcze mało znany zespół zaburzeń wywołanych długotrwałym stresem, związany ze specyficzną służbą w warunkach permanentnego zagrożenia wojennego. Następnie odbywa się szkolenie oraz szczepienia profilaktyczne. Gdy ja zaczynałem, szkolenia te dla Śląskiego Okręgu Wojskowego odbywały się w Ząbkowicach Śląskich i trwały cztery miesiące.

(…)

Często miał Pan okazję do wykorzystywania swojej wiedzy z zakresu medycyny tropikalnej?

Zdobyłem przede wszystkim doświadczenie, bowiem zetknąłem się podczas tych wszystkich podróży z wieloma schorzeniami, które w naszych warunkach nie występują, jak chociażby malaria, dracunculoza i inne. Nauczyłem się też prostej zasady wypracowanej przez lekarzy z armii południowoafrykańskiej: masz pacjenta, który wrócił z terenów malarycznych, ma wysoką gorączkę i nie wiesz, co to jest, lecz malarię, bo jest to choroba śmiertelna, jeżeli jest nieleczona. Jeśli to nie da efektu, szukaj innej choroby. We Wrocławiu zdarzyło mi się już konsultowanie malarii przywiezionej z Kenii, z Botswany.

Czy po Kurdystanie był Pan jeszcze na jakiejś misji?

Nie, misja w Kurdystanie (United Nations Guard Contigent in Iraq – UNGCI) była na razie ostatnia. Pod błękitną flagą spędziłem z przerwami dziesięć lat, to bardzo długi okres w życiu człowieka. Zastanawiałem się niejednokrotnie, czy nie wyczerpałem już puli szczęścia, którą ma każdy człowiek. Niejedna kula mogła mnie dosięgnąć. Na przykład podczas patroli na terenie Kurdystanu, gdy jeździliśmy, żeby zorientować się, czy nie ma jakichś ruchów wojsk czy naruszeń zasad rozejmu. Było tam mało oficerów, a ja pełniąc funkcję szefa służby zdrowia musiałem sam się przemieszczać pomiędzy trzema sektorami, jadąc samochodem 200, 300 kilometrów. Wtedy, gdy przekraczałem linię frontu, wypinałem się z pasów, wciskałem gaz do dechy, żeby przedostać się jak najszybciej w miejsce, gdzie będzie się można schować w razie ostrzału. A dlaczego wypinałem się z pasów? Bo może uda się człowiekowi wydostać, gdyby został ranny. Zawsze woziłem ze sobą torbę medyczną, w której miałem m.in. autostrzykawkę z morfiną, żeby sobie podać, gdybym przeżył postrzał i musiał walczyć z wstrząsem bólowym.

Kiedy czuł się Pan najbardziej zagrożony, w której misji?

Największe uczucie zagrożenia towarzyszyło mi na terenie Kurdystanu – przede wszystkim ze względu na specyfikę tej misji. To nie był żaden zorganizowany kontyngent ze służbami wartowniczymi i umocnionymi obozami. Każdy z obserwatorów wynajmował prywatny dom, bo takie były wytyczne: nie brać sobie wartowników, żeby nie drażnić miejscowej społeczności, nie robić wrażenia, że budujemy sobie jakieś twierdze. W miarę upływu czasu ten stres narastał. Bez przerwy miałem świadomość, że mogę zginąć od jednego z ładunków wybuchowych podkładanych pod domy ludzi z ONZ. Przez cztery miesiące mieszkałem właściwie pod ostrzałem artyleryjskim. Szczególnie w nocy, gdy leciały pociski liczyłem: albo – albo. Mieszkałem sam, miałem wprawdzie prowizoryczny schron, ale bez wyjścia zapasowego. Myślałem: jak mnie w tym schronie zawali, a będę sam, to nie wyjdę cało z opresji. Kładłem się spać z nadzieją, że żaden pocisk nie trafi w mój dom, i nie trafił.

A taka bezpośrednia sytuacja, gdy człowiek myśli, że śmierć jest już blisko…

Człowiek jednak zawsze liczy, że przeżyje. Na przykład w Libanie zdarzył się ostrzał od strony morza.. Niebezpiecznie było też podczas rekonesansu przed zorganizowaniem naszej misji medycznej w Libanie. W dolinie Be-Ka kilka dni wcześniej zabito jednego z przywódców ugrupowania Hezbollah. Trafiliśmy więc na ogromne rozruchy – zdarzały się spotkania z uzbrojonym tłumem, ale trzeba było zachować spokój i trzymać głowę wysoko, zdając sobie sprawę, że ma się niebieski beret, a na ramieniu orła i reprezentuje się nasz kraj. Wśród tych zamieszek udało się nam dotrzeć na lotnisko i helikopterem do kwatery głównej UNIFIL. Do tego w trakcie rekonesansu armia izraelska weszła w głąb Libanu, także w pozycje wojsk ONZ. Byli ranni i zabici. Skrócono nasz rekonesans, polecieliśmy do Bejrutu, nasz helikopter lądował na płycie lądowiska szczelnie otoczonego przez żołnierzy ONZ. Duże wrażenie zrobiła też na mnie śmierć polskiego policjanta na patrolu w Kurdystanie. Kilka godzin wcześniej z nim rozmawiałem, a potem organizowałem akcję ratowniczą – otrzymaliśmy informację o zasadzce na żołnierzy ONZ. Polak zginął, jego kolegę z Nepalu udało się nam uratować.

(…)

Czy na misji można przyzwyczaić się do ustawicznego stresu, zagrożenia?

Trzeba – są to czynniki kompensacyjne organizmu. Jeżeli żołnierz nie jest w stanie zaadaptować się do warunków na misji, to może się to bardzo źle skończyć, na przykład jakimś schorzeniem, a nawet samobójstwem. Cały czas żyje się w przewlekłym stresie. Jadąc w teren obawiałem się jakiegoś pocisku, będąc w bazie – ostrzału artyleryjskiego. Potem pojawia się zespół przewlekłego stresu pourazowego, który trzeba długo odreagowywać po powrocie do kraju, żeby te przeżycia zepchnąć w głęboką podświadomość. Po powrocie z Kurdystanu, jadąc pewnego wieczora samochodem, na pobliskim wzgórzu zacząłem podświadomie wypatrywać stanowisk karabinów maszynowych. Projekcje te to m.in. cena, którą się płaci za pobyt w stanie permanentnego zagrożenia, typowe objawy PTSD. Z długą nieobecnością w kraju wiąże się i to, że środowisko zapomina o człowieku – nieobecni nie mają racji.

Jak Pan znosi rozłąkę z rodziną?

Ja akurat dobrze, ale większość „misjonarzy” ma z tym kłopoty. Często nasze media pokazują żołnierzy, którzy jadą zarabiać pieniądze w sielankowych niejednokrotnie warunkach, a nie pokazują ciężkiej codzienności, tęsknoty tych ludzi, gdy nie ma się żadnego wpływu na życie rodziny w kraju. Niektórzy próbują sterować tym życiem z odległości dziesięciu tysięcy kilometrów, ale jest to niemożliwe. Chociaż się o tym nie mówi, efektem rozłąki i trudności adaptacyjnych żołnierza czasami bywa rozpad jego rodziny. Zdarzają się też przypadki samobójstw. Człowiek jest długo poza krajem, tęskni, odkłada każdy grosz, żeby rodzinie było lepiej, przyjeżdża i nie może się odnaleźć, bywa i tak, że zastaje puste mieszkanie. Nie każdy to wytrzymuje, trzeba być bardzo odpornym psychicznie. Jest taka furtka, że ludzi, którzy nie wytrzymują rozłąki można odesłać do kraju i ONZ szanuje te decyzje.

A czy obrazy, przeżycia spychane do podświadomości potem się jakoś nie uwalniają, nie wracają w koszmarach, w natrętnych wspomnieniach?

Na pewno zaraz po powrocie. Potem znikają, ale każde wspomnienie z pobytu na misji budzi emocje i ludzie chętnie do tego wracają, chętnie o tym mówią. Dotychczas mówiło się o pewnych imponderabiliach: orzeł, niebieski beret, służba, niesienie pokoju, a potem się o „misjonarzach” zapominało. Tę lukę stara się zapełnić Stowarzyszenie Kombatantów Misji Pokojowych ONZ, do władz którego należę. Organizujemy spotkania, pomagamy sobie, żeby ludzie nie zostali sami z syndromem misji, jak żołnierze z syndromem wietnamskim czy afgańskim. Staramy się pomagać „misjonarzom”, którzy mają kłopoty z adaptacją, przeżywają kryzysy w rodzinach, mają problemy z pracą. W pewnym sensie stowarzyszenie pełni rolę terapeutyczną.

Robert Kozela

fot. archiwum J. Banacha

Ten wpis został opublikowany w kategorii Prasa o nas. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Możliwość komentowania jest wyłączona.